Zasoby naturalne powinny być zużywane w taki sposób, by czerpanie natychmiastowych korzyści nie
pociągało za sobą negatywnych skutków dla istot
żywych, ludzi i zwierząt, dziś i jutro

papież Benedykt XVI

poniedziałek, 11 lutego 2013

Owdowiała wrona

Tę parę obserwowałem od kilku lat. Zawsze razem i zawsze pojedyncza. Zapewne w wielu innych miejscach nie wzbudziła by większego zainteresowania, ale w Tarnowie owszem, u nas mało jest wron, w zasadzie praktycznie tak jak by ich nie było. Gawronów, kawek, srok pod dostatkiem, ale wron mniej niż na lekarstwo.
Każdego lata pilnie wypatrywałem wyprowadzonych lęgów tej pary ale też bez rezultatu, niesamowicie trudno te ptaki wyśledzić, na aparat fotograficzny reagują praktycznie natychmiast. Odległość ucieczki w przypadku wykazanego zainteresowania to niewiele miej niż sto metrów. W takich warunkach wolałem nie szperać po opuszczonych działkach (gdzie gniazdują) z obawy by nie wyrządzić swoimi podchodami szkód.

Zadziwiająca jest ta ptasia inteligencja, w Wiedniu, czy w Trondheim wrony na bezczelnego łaziły mi po czubkach butów, ale tam były ich całe stada, tu gdzie do czynienia miałem tylko z pojedynczą para, wykazywały niezwykła ostrożność... Być może to kwestia ostrzenia lub osłabiania instynktownej ostrożności w obecności stada, a może też (wiem antropomorfizacja - ale ostatnio już nie szarżuje się tak z jej zarzucaniem), a może też... poczucie odpowiedzialności za gatunek na danym terytorium? No bo tam gdzie jest całe stado w razie śmierci jednego czy nawet wielu osobników byt gatunku nie jest zagrożony, natomiast tu gdzie mamy do czynienia z pojedynczym stadłem sytuacja zmienia się diametralnie.


Niestety tej zimy obserwuję już tylko pojedynczą sztukę. Na dzień przyłącza się do stada gawronów, ale wieczorem nie widuję jej aby z nimi powracała na nocleg, być może nocuje gdzieś w okolicy, choć w locie, w półmroku moje obserwacje nie są pewne. Martwi mnie los drugiej wrony, czyżby padła. Raczej nie została ofiarą jakiegoś czworonożnego drapieżnika, zbyt cwane z wron bestie by dać się podejść byle futrzakowi, ale mógł strzelić ją jeden z kretynów uzbrojonych w dubeltówki którzy prowadzili odstrzał saren w pobliżu. Mogła też paść ze starości lub od chorób.Choć wciąż liczę na to że wciąż żyje i tylko ja nie potrafię jej wypatrzyć.

Idzie wiosna, jak coś zaobserwuje to napiszę na pewno.

piątek, 1 lutego 2013

Gołoledź

Temat wciąż aktualny i ... wciąż mało znany. Jak to mało znany?! Zaraz ktoś się obruszy, co roku telewizornie mówią nam o gołoledzi i sami znamy dziesiątki przypadków kraks przez nią spowodowanych (sądy wówczas "orzekają" za pomocą operacji kopiuj/wklej, zarówno wyroki jak i uzasadnienia jeden od drugiego, stwierdzając iż ktoś "nie dostosował prędkości do warunków panujących na drodze" co jest szczera prawda bo jedyna "dostosowana" prędkość musiała by wynosić zero kilometrów na godzinę).
Winna tu jest telewizja (inne media w mniejszym stopniu) stale, ustami prezenterów którzy przecież są dziennikarzami a nie meteorologami, łącząc w jedno zjawiska marznącego deszczu, gołoledzi i powtórnych zamarznięć nadtopionych przez słońce warstw śniegu na jezdniach i chodnikach.


Tymczasem zjawiska są wyłącznie pozornie podobne!

Marznący deszcz faktycznie spada na powierzchnię której temperatura jest niższa od temperatury zamarzania i tam sam zamarza. Może tak być na jezdni czy chodniku, na kamiennym posągu ale już nie na  igłach drzew czy jagodach! Czemu - każdy kto rozwiązywał równanie opisujące ilość ciepła szybko zrozumie iż igła czy jagoda nie jest w stanie odebrać ciepła deszczowi tak by spowodować zamarzniecie jego kropli. Jak ktoś nie wierzy niech potrzyma łyżkę do herbaty w zamrażalce, apotem wstawi ją do filiżanki z chłodną wodą, w pierwszej chwili uzyska cieniutka warstewkę lodu na jej powierzchni, apotem lód ten roztopi się w pozostałej części wody, temperatura układu nieco spadnie proporcjonalnie do masy łyżeczki i masy wody wraz filiżanką. Co innego gdybyśmy filiżankę ciepłej wody wylali na bardzo zmrożony kamień!

Tak więc prezenterzy gawędzący o "marznącym deszczu" zazwyczaj... mówią prawdę, bo zjawisko gołoledzi to inna para kaloszy, występująca stosunkowo rzadko! Na pewno rzadziej (w/g moich obserwacji) niż marznący deszcz.

Prawdziwa gołoledź to wynik skomplikowanych procesów atmosferycznych, potrzebne jest kilka masywnych warstw powietrza, odpowiednio skonfigurowanych względem siebie.
Po pierwsze musimy mieć chmury deszczowe, odpowiednio wysoko i odpowiednio ciepłe, A pod nimi warstwę silnie zmrożonego powietrza, nie za głęboką, nie za płytką ot w sam raz by wodzie odebrać jej ciepło tak aby swoją płynną konsystencję zawdzięczała ruchowi a nie temperaturze. W efekcie mamy spadający nam na głowy i infrastrukturę bardzo zimny deszcz. Deszcz tak zimny iż nie potrzebuje ochładzać się od podłoża na które spadnie. Dlatego zamarza na roślinach, przewodach energetycznych, samochodach (nawet będących w ruchu)... na wszystkim. W warunkach gołoledzi zawsze mamy do czynienia z awariami energetycznymi, po prostu linie nie są w stanie wytrzymać sięgającego setek kilogramów ciężaru lodu który je oblepia. Zaledwie dwu milimetrowa warstwa lodu na odcinku jednego metra, zaledwie sześciomilimetrowego przewodu daje warstwę o objętości kilkudziesięciu centymetrów sześciennych (tak w pamięci licząc coś koło 35 z hakiem), nawet przyjmując że lód jest dziesięć procent lżejszy od wody, to i tak mamy tu ciężar rzędu 30 dkg. Gdy lina ciągnie się na odcinku po kilkadziesiąt metrów to na każdych 10 mamy już po 3 kg i to stale rośnie wraz z następnymi kroplami deszczu. jeszcze nic się nie dzieje, linie mają wliczony duży zapas wytrzymałości... ale po kilku dniach opadów... po prostu coś musie się urwać.

Z drugiej jednak strony, mając w zanadrzu dużo drewna do kominka, zdrowe nogi które doniosą prędzej i sprawniej tam gdzie trzeba niż samochód oraz zapas prowiantu można się cieszyć pięknem gołoledzi! Mówcie co chcecie, ale mało jest zjawisk dających równie niesamowite efekty.